Kairos po grecku to „właściwy czas”. To specjalna okazja, która nas spotyka, a my powinniśmy wiedzieć, co z nią zrobić. To jest kwestia właściwej decyzji. Trzeba ją podjąć w nadarzającej się chwili, bo już więcej nie będzie takiej możliwości. Jeśli tego nie dokonamy, kolejnej szansy nie dostaniemy. Starożytni Grecy bożka takich „zbiegów okoliczności” – Kairosa – wyobrażali sobie jako „łysego z grzywką”. Trzeba było go za nią chwycić, a jeśli się tego nam nie udało uczynić, wiał ile sił w nogach.

Piszę "my, my, my" - w pierwszej osobie liczby mnogiej. Jednak, tak naprawdę, myślę o mnogiej osobie pojedynczej. Psychiatria opisuje takie osoby liczby i przypadki. Spotkanie z samą sobą jest jedną z możliwych interpretacji sztuki teatralnej urodzonego w Dublinie Endy Walsha. To "jeden z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych współczesnych dramatopisarzy europejskich" - jak czytam na stronie nowohuckiego Teatru Łaźnia Nowa, który wystawił dramat pod tytułem "Padało".

To polska wersja, bo angielska brzmi "The Same". Kiedy oglądałem dwie aktorki, grające (najprawdopodobniej) tę samą kobietę, tłukł mi się w głowie refren "Te Same". I tu przechodzę do sedna: tej-samości, to(ż)samości. Co to znaczy w życiu spotkać drugie-JA? W "Padało" jedno kobiece "JA" najpewniej wypadło z czasu linearnego, żeby spotkać "JA" w innym czasowym punkcie. Skojarzyło mi się to z sobowtórami z powieści Hervé Le Tellier pt. "Anomalia", którą już omawiałem. A jeśli w grę wchodziło alter-ego, Doppelgänger? Pulsowała mi w pamięci duszna proza Jona Fossego.

Jednak to są sytuacje literackie, zbiegi okoliczności lekturowych, nic specjalnego w gruncie rzeczy w świecie pisarzy, którzy oglądają się na siebie, czytują się nawzajem, cytują i przepisują co popadnie, oczywiście na swój własny, wyjątkowy sposób. Enda Walsh poszedł najwyraźniej tą utartą drogą, tym szerokim korytarzem prowadzących do gabinetu popękanych luster. Ileż ja już przeczytałem dzieł o chorobach psychicznych! Od szwedzkiego "Inferna" Augusta Strindberga po polską klasykę gatunku w stylu "Obłędu" Jerzego Krzysztonia. Po drodze było co niemiara dzienników i powieści współczesnych.

Kobiety też przeszły swoje psychiczne piekła, czego wybitnym świadectwem jest "Szklany klosz" Sylvii Plath. Dodałbym do tego genialne sprawozdania z duchowej gehenny : "Życie to nie bajka" pióra Joanne Greenberg oraz "Cichy pokój" Lori Schiller i Amandy Bennett. Uświadomienie sobie nagle, że dochodzi do spotkania cząstek rozszczepionego JA, jest jak krótkie spięcie elektryczne, porażające dziwnością, a przy większej intensywności, szerszym rozziewie, wywołujące przerażający ból istnienia. Powrócę tu do punktu wyjścia: do momentu przełomu zwanego Kairosem, tym razem jako zbiegu JA.  

Tak się złożyło (?), że bilet na "Padało" zaoferował mi mój przyjaciel - dramaturg Artur Grabowski. Dzięki Arturowi miałem zaszczyt poznać w Łaźni Nowej dramatopisarkę Joannę Oparek. A razem z panią Joanną w teatrze była p. Marta Orczykowska, autorka przekładu sztuki Endy Walsha. To ona opowiedziała mi, jak doszło do niecodziennego zapoznania się z sobą dwóch aktorek-sobowtórek, odtwórczyń Lizy i Tamtej Lizy: Iwony Budner i Natalii Krystowskiej. Gdyby nie ten warkocz powiązań na głowie łysego Kairosa, nie uchwyciłbym istoty tego spektaklu, mocy w nim tkwiącej - dla mnie.

Wiem, że to już pachnie dramaturgicznym kiczem, ale w przeddzień incenizacji dowiedziałem się o istnieniu mojego Doppelgängera. Spacerowałem przed Galerią Krakowską ze słuchawkami na uszach, ostrym "Sensi" zagłuszając kroki swoje i tłumów, aż tu nagle podchodzi do mnie mniej więcej mój rówieśnik. To początkowo, z powodu słuchawek, był dla mnie niemy film, z fantazmatycznym taperem grającym na gramofonach. Poruszały się usta i dłonie mima. Kiedy ściągnąłem bezprzewodowy sprzęt z uszu, usłyszałem głos nieznajomego intruza: "Cześć! Widzę, że ty więcej w plenerku niż w robótce!". "To nie ja" - odparłem z głupia frant. Nie-ja?